poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Zielony, żółty i przerwa

Zielony był motywem przewodnim prezentu imieninowego dla mojej przyjaciółki, Agnieszki.


Zielony, to dobry kolor. Jest kolorem życia, nadziei i bezpieczeństwa. Ponoć ma właściwości uspokajające i odprężające. Poprawia nastrój, łagodzi napięcia, regeneruje system nerwowy. 

Agnieszka lubi zielenie. I żółcie. A w kolekcji Yarn Art występuje piękny wiosenny melanż tych kolorów, złamany odcieniem brązu. Dodatek wiskozy sprawia, że robótka skrzy się delikatnie w świetle.


Z dwóch motków, szydełkiem nr 3,5, zrobiłam trzy podkładki, w sam raz pod talerzyk z ciastem i filiżankę...


...filiżankę zielonej herbaty, rzecz jasna, doprawionej aromatyczną, kwaskową nutą limonki i rozgrzewającego imbiru.


Puszkę na zieloną herbatę robiłam jak zwykle, literki wycinałam z gazety też jak zwykle. Literki wciąż mnie kręcą i kuszą. Przy tej puszce poszłam na całość, bo literki są nie tylko z przodu - z tyłu, z gazetowych wycinków, udało mi się skompletować całą instrukcję parzenia.


A ta przerwa w tytule to stąd, że mamy remont. W ubiegłym tygodniu ekipa wymieniła nam dach razem z oknem więc mogliśmy się wreszcie zabrać za odnawianie poddasza. Prace rozpoczęliśmy w weekend, ale strasznie dużo jest tam do zrobienia, a my, jak zwykle, wszystko sami... Wiem, że gdy już skończymy, będę miała ogromną satysfakcję, ale póki co jestem przede wszystkim zmęczona tym, co przez miniony weekend udało nam się zrobić oraz przytłoczona ilością pracy, która jeszcze nas czeka i czasu, który musimy na nią poświęcić. Ale trudno. Perspektywa, którą mam w myślach jest warta jest tego wysiłku i tego czasu. Jednak blogowanie muszę na ten czas odłożyć... 

Ale wrócę! Do poczytania za jakiś czas:)
Życzę wszystkim udanej Majówki!

środa, 24 kwietnia 2013

Jak trzy dni...

W piosence leci: "Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień..."

U mnie, powiedziałabym, że to były trzy dni.

Pierwszy skończył się, mniej więcej, na dwudziestych urodzinach. Twierdzenie, że miałam parszywe dzieciństwo byłoby sporym nadużyciem, jednak z tego okresu nie pamiętam ani jednej chwili, do której chciałabym się cofnąć w czasie, którą chciałabym przeżyć jeszcze raz. Moje najlepsze wspomnienia dotyczą przeczytanych książek. Zaczytywałam się w maminych kryminałach (bo były zakazane), w których wszelkie kłamstwa i intrygi zawsze zostawały zdemaskowane, a "źli" ponosili zasłużoną karę. Fascynowałam się przygodami Pana Samochodzika, który pod szpetną karoserią ukrywał zalety najlepszego krążownika szos i nie tylko. Wzruszałam się losem Sary Crewe ("Mała księżniczka"), a moimi największymi idolkami były panny Borejkówny (Jeżycjada). Marzyłam o tym, żeby mój dom był taki otwarty, jak ich, chciałam mieć tylu przyjaciół... Najpierw cierpiałam więc, bo wydawało mi się, że jestem taka samotna. Później jednak, gdy znalazłam na swoją "chorobę" lekarstwo i stałam się bardzo towarzyska, wręcz "imprezowa", było jeszcze gorzej - z zewnątrz miałam to, czego chciałam, wewnątrz zaś czułam, że to wcale nie jestem prawdziwa ja... Byłam jak w nieswoim, niewygodnym ubraniu, którego jednak nie chciałam zmienić, bo tak bardzo mi się podobało... Poza tym nie miałam zielonego pojęcia, na jakie inne miałabym je niby zmienić? Wiedziałam jedynie, że nie chcę wracać do starego.

Drugi dzień, to okres od dwudziestki, do trzydziestki. Obfitował w najróżniejsze wydarzenia i najgwałtowniejsze emocje. Korzystałam z dorosłości i wolności, nie zawsze we właściwy sposób. Poznawałam siebie i swoje granice, wypróbowując najróżniejsze ubrania-przebrania i robiąc przy tym mnóstwo najróżniejszych głupstw, których dziś chętnie bym się ze swojego życiorysu pozbyła, ale też sporo ważnych i dobrych rzeczy, z których jestem dumna. Z euforii dwudziestolatki, której zdawało się, że teraz może już wszystko, popadłam w depresję trzydziestolatki, która stwierdziła, że nic nie zrobiła, niczego nie osiągnęła i ogólnie życie sobie zmarnowała... Przez prawie dwa lata wydobywałam się z doła korzystając z pomocy prawdziwej psychoterapeutki. Nie żałuję. Dzięki niej wiele wydarzeń ze swojej przeszłości ujrzałam w zupełnie nowym świetle i pozbyłam się gnębiącego mnie nieustannie poczucia winy za rzeczy, które mi się przytrafiały. Dzięki niej przedefiniowałam, przewartościowałam i przebudowałam wszystko to, co przedefiniowania, przewartościowania i przebudowania wymagało.

W nową dekadę i nowy dzień weszłam nowa JA.

I ten dzień trwa do teraz. I to jest naprawdę dobry dzień. Bo nie potrzebuję już przebieranek. Bo dobrze mi w mojej własnej skórze, nawet jeśli tu i ówdzie zaczyna obwisać;). Bo wiem kim jestem, czego potrzebuję i co mogę dać od siebie. Bo mam poczucie równowagi, dystans do siebie i świata, umiarkowany optymizm oraz wiedzę, że nawet na starych gruzach można wybudować coś świeżego i trwałego. Bo czuję, że choć wiele jest już za mną, szans, możliwości, straconych, niezauważonych, przepadłych, to przede mną też jest jeszcze trochę. Nie mam pojęcia czego. Ale ta niewiedza jest na swój sposób ekscytująca. Każdy nowy dzień jest jak nowa niespodzianka.

Ale w nowym czterdziestoleciu nie chcę jedynie czekać na niespodzianki. Zamierzam nieznanemu wychodzić na przeciw. Zamierzam działać. Zamierzam sama wpływać i kreować. Ale bez ciśnienia, by było to koniecznie coś wielkiego, poważnego i sensownego. Za to z odwagą i otwartością, bo nie ma doświadczeń, czy przedsięwzięć nieudanych - każde z nich coś ze sobą niesie, jakąś wiedzę, czy umiejętności, z których nigdy nie wiadomo, co może w przyszłości wyniknąć.

Co będzie, to będzie:)

W końcu najważniejsze, że teraz powinno być już z górki;)

W dzisiejszym dniu do pełni szczęścia brakuje mi już chyba tylko porządnego tortu:) Takiego, na przykład, jak ten u Ivki - zachwyciłam się i już teraz na żaden inny ani spojrzę;) Ale bez słodkości się nie obyło - kupiłam sobie placek czekoladowo-wiśniowy z bitą śmietaną. Jest może mniej odświętnie za to odpowiednio słodko:)


A po pracy czekały na mnie w domu dwie niespodzianki:

liścik od Leny z uroczą, własnoręcznie wydzierganą, broszką:


Dziękuję Ci bardzo, Leno! I jak Ci się to tak udało zrobić, żeby paczuszka dotarła do mnie akurat dzisiaj? Sprawiłaś mi naprawdę ogromną radość:)

oraz przyjaciółka z prezentami, które wbiły mnie dosłownie w podłogę i odebrały głos z zachwytu:) Kolejna biografia Stefana Zweiga, którego od lektury Marii Antoniny jestem zagorzałą fanką oraz cudowny, ręcznie malowany obraz. Będzie idealny do naszego, właśnie remontowanego, poddasza.



Dziękuję!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Ciszej proszę!

Gdy jakiś czas temu, w mailu od Sowy przeczytałam o tej książce, od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
 
Co najmniej jedna trzecia spośród osób, które znamy, to introwertycy. To ci, którzy wolą słuchać niż mówić, czytać książki niż chodzić na przyjęcia. Są oni pomysłowi i twórczy, ale nie lubią się promować; wolą pracować samodzielnie niż w zespole. Choć często mówi się o takich osobach "ciche" i "spokojne", to właśnie introwertykom zawdzięczamy wiele z najwspanialszych dokonań - od słynnych słoneczników van Gogha do pierwszego komputera osobistego.
Ta napisana z pasją, oparta na wynikach badań naukowych, pełna zapadających w pamięć fascynujących opowieści o rzeczywistych osobach książka pokazuje nam, jak bardzo nie docenia się introwertyków oraz ile na tym traci nasz rozgadany świat.
Korzystając z wyników najnowszych badań z dziedziny psychologii oraz neurobiologii, autorka ujawnia zadziwiające, mało znane dotąd różnice między ekstrawertykami a introwertykami. [...]

Introwersja nie jest może pojęciem nowym, ale ja odkryłam ją stosunkowo niedawno, ledwie parę lat temu i odkrycie to pozwoliło mi wreszcie zrozumieć wiele moich zachowań, które wcześniej uznawałam za problematyczne. W introwersji znalazłam odpowiedzi, dzięki którym przedefiniowałam, a następnie zaakceptowałam swoją naturę tak, że dziś mogę z niej czerpać siłę.

Nic zatem dziwnego, że książka o introwersji wzbudziła moją ciekawość, szczególnie, gdy przeczytałam opis z okładki, a także dlatego, że już w tytułowych słowach zawiera się istotny jej element - Ciszej proszę! - to chyba najczęściej powtarzane przeze mnie (na głos i w myślach) słowa. W domu, w pracy, na ulicy, w gościach, na zakupach... Nadmiar dźwięków (bodźców) zabiera mi siły i nie pozwala się skupić. Cisza i spokój, to stan, w którym funkcjonuję najlepiej, to też moje najżarliwsze życzenie, z którego znajomi śmieją się, że będę go mieć pod dostatkiem, ale dopiero na cmentarzu;).

Byłam zatem ogromnie ciekawa, czego jeszcze mogę się dowiedzieć o "sile introwersji w świecie, który nie może przestać gadać". I rzeczywiście, książka w większości zaspokoiła moją ciekawość, choć bez drobnych irytacji również się nie obeszło...

Lektura Susan Cain jest przede wszystkim doskonale opracowana pod względem merytorycznym, o ile potrafię to, jako laik, ocenić. Mnóstwo w niej inspirujących faktów oraz przytoczonych badań naukowych, dzięki którym lepiej można zrozumieć naturę intro- i ekstrawersji. Dla mnie osobiście najbardziej odkrywcze były informacje zawarte w części o relacjach między intro- i ekstrawertykami. Autorka, powołując się na przeprowadzone badania, szczegółowo zdiagnozowała przyczyny nieporozumień i konfliktów, które swe źródła mają w odmiennym pojmowaniu tego, co naszym zdaniem świadczy o szacunku dla partnera i wyraża zaangażowanie w relację. Niemal zszokowało mnie, gdy przeczytałam, że dla osób ekstrawertycznych moja postawa - minimalizacja i łagodzenie konfliktów oraz łagodna mobilizacja do pokonywania przeszkód - może być rozumiana jako brak zainteresowania i przyczyniać się do eskalacji złości. Aż trudno uwierzyć, że na kogokolwiek lepiej mogą działać działać słowa: Przestań się mazać i weź się do roboty!, niż: Wiem, jakie to dla ciebie trudne, ale wierzę, że sobie poradzisz, jednak w przypadku ekstrawertyków tak właśnie jest! Nie byłam świadoma, że stosowane przeze mnie, odkąd pamiętam, środki - spokojna rzeczowość, łagodność i opanowanie - wynikają jedynie z typu mojej osobowości i naprawdę wierzyłam w to, że są one uniwersalnym i jedynym skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów i rozładowywania napięć...

Niezwykle ciekawe są też fragmenty opisujące proces, w jaki sposób, w ciągu ostatniego wieku, ukształtował się dominujący w społeczeństwach Zachodu ideał ekstrawertyka. Nie miałam pojęcia, że dwadzieścia lat temu, gdy pisałam swoje pierwsze listy motywacyjne, w których zawierałam takie swoje "zalety" jak: umiejętność pracy w grupie, łatwość nawiązywania kontaktów, umiejętność realizowania zadań w sytuacjach stresowych, łatwość odnajdywania się w nowych sytuacjach... tak naprawdę próbowałam wpisać się w nurt oczekiwań wobec idealnego ekstrawertycznego pracownika - dynamicznego, pewnego siebie, otwartego i towarzyskiego... Nie kłamałam w swoich listach motywacyjnych - po prostu wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wcale nie jestem taka, jak o sobie piszę. Ale bardzo chciałam taka być. I naprawdę wierzyłam, że taka jestem. Szkoda, że okazało się inaczej. Szkoda, że okazało się to tak późno. Gdybym wcześniej miała świadomość swojej introwersji, mogłabym zupełnie inaczej pokierować ścieżką swojej kariery... Ale szczęśliwie, nigdy nie jest za późno, by się przebudzić i poszukać nowej drogi:)

I w tym miejscu zaczyna się moje "ale" do lektury. Bo okazuje się, że w ogólnej wymowie książka Susan Cain, to taki typowy amerykański poradnik, który równie dobrze można by zatytułować "I ty też, introwertyku, możesz odnieść sukces w ekstrawertycznym świecie". Jak to zrobić? Och, to proste. W książce mnóstwo jest przykładów osób, którym się to udało. Jak również przestróg, że jeśli nadal będzie się podążać nieswoją ścieżką, to czekać nas będą jedynie porażki i rozczarowania. Podczas czytania tych przykładów z życia przypomniały mi się dawne łańcuszki - takie pisane ręcznie i wysyłane pocztą. W ich końcowej treści zawsze można było przeczytać przykazanie, by nie lekceważyć wiadomości, bo np. pani Stefania z Koziej Wólki przesłała łańcuszek dalej, a następnego dnia wygrała wycieczkę i pieniądze, a pan Staszek podarł i wyrzucił list do kosza i następnego dnia spadł z roweru i złamał nogę;).

"Ciszej proszę!" jest książką ze wszech miar amerykańską, co trochę mi przeszkadzało w jej odbiorze. Jestem fanką amerykańskich filmów i seriali, ale nie znoszę amerykańskiego stylu życia. Nie znoszę ich nachalnego kultu sukcesu, upatrywanego głównie w sukcesie finansowym; nie znoszę ich targów popularności, w których od małego trenują swoje dzieci; tych sąsiedzkich, radosnych, przyjacielskich, a podszytych fałszem, społeczności spotykających się na obowiązkowym grillowaniu; tego ich wiecznego uśmiechu i cwaniactwa; ich podejściu do Boga i religii; ich eksperymentów społecznych narzucających ludziom (na bazie jakichś pseudonaukowych wniosków) co i dla kogo jest jedyne, właściwe i słuszne. A tych wszystkich elementów w książce, niestety, nie brakuje.

Nie można się temu dziwić - autorka jest Amerykanką więc pisze o "swoim podwórku". Chodzi jednak o to, że ja - mieszkanka małego miasta, Polka, Europejka - się na nim (tym podwórku) nie bardzo odnajduję. Sporo problemów, z którymi borykają się amerykańscy introwertycy nie jest moimi problemami. Również ich cele nie są moimi. W konsekwencji także i zaproponowane recepty na "przeżycie" w ekstrawertycznym świecie, w moim przypadku nie mają zastosowania. Ja nie muszę wypracowywać kompromisów w kwestii tego, ile razy w miesiącu uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich, z iloma osobami, jak długo i o czym wówczas rozmawiać. Podczas rekrutacji na studia nie wymagano ode mnie udokumentowania dotychczasowych sukcesów społecznych - wystarczyły oceny z matury. Nikt mnie nie zmusza do wystąpień publicznych, ani uczestnictwa w niechcianych, półoficjalnych, zawodowych spędach. Nie mam potrzeby uczyć się, jak "udawać" ekstrawertyka, bo po prostu w moim środowisku nieczęsto bywam pod presją dopasowywania się do ekstrawertycznych wymagań.

Moja introwersja była dla mnie o tyle problemem, że zawsze wydawało mi się, że to ze mną jest coś nie w porządku - bo jestem nietowarzyska, bo wpadam w panikę, gdy muszę wziąć udział w jakimś większym spotkaniu rodzinnym, bo źle znoszę zmiany, bo podróże wywołują u mnie migrenę... Odkąd pogodziłam się z tym, że jestem, jaka jestem, odkąd staram się żyć zgodnie z własnym rytmem, moja introwersja przestała mi jakoś szczególnie przeszkadzać. Może wciąż przeszkadza innym. Ale prawdę mówiąc, pozwalam sobie nie zwracać uwagi na, dotyczące mnie, opinie innych...

Drugim "psujem" było tłumaczenie. Pierwszy raz spotkałam się z tym, by tłumacz w przypisach poprawiał autora książki, lub odnosił się do innych, funkcjonujących w fachowej literaturze, polskich tłumaczeń angielskojęzycznych terminów, dowodząc, że jego tłumaczenie lepiej oddaje istotę danego zjawiska (np. stan "flow"). Często, obok polskiego tekstu, w nawiasach pojawiają się oryginalne, angielskie sformułowania, co przy wspomnianym stanie "flow" może mieć uzasadnienie, ale już przy Wielkim Kryzysie umieszczanie w nawiasie angielskich słów "Great Depression" jest cokolwiek idiotyczne, tak samo zresztą, jak posługiwanie się nazwą "Charles Darwin" zamiast znanego nam powszechnie Karola Darwina. Że już nie wspomnę o takich drobiazgach, jak nazywanie sędzi słowem "sędzina"... Momentami miałam wrażenie, jakby pan tłumacz zwyczajnie się wymądrzał, że on wie lepiej i więcej, a językiem polskim w żadnym wypadku nie można odzwierciedlić znaczenia skomplikowanych angielskich pojęć i sformułowań.

Pomimo tych jednak zastrzeżeń, książka jest naprawdę ciekawa i dobrze się czyta. Dowiedziałam się z niej wiele zupełnie nowych, inspirujących rzeczy, dzięki którym lepiej rozumiem nie tylko swoje potrzeby, ale też potrzeby moich ekstrawertycznych bliskich i znajomych. Czynnik poradnikowy, choć irytujący, jest naprawdę skuteczny, bowiem lektura działa niezwykle mobilizująco - czytając miałam ochotę od razu wykorzystywać zdobytą wiedzę w działaniu. Mam nadzieję, że rozbudzona książką energia nie wypali się za szybko i uda mi się kiedyś stworzyć dla siebie takie okoliczności, w których lepiej będę mogła wykorzystać, wynikające z mojej osobowości, mocne strony:)

A ciekawe artykuły na temat introwersji można przeczytać również na blogu Poza schematy. Bardzo polecam:)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Nadal bawią

Monotematycznie mi się porobiło, ale dekorowanie opakowań wtórnych jeszcze mi się nie znudziło i nadal sprawia przyjemność. Dziś znów mam do zaprezentowania puszki. Tym razem zrobiłam je na potrzeby własne.

Puszka na herbatę:


...bo mi się zawsze saszetki z kartonika wysypują, a poza tym susz wietrzeje w nieszczelnym opakowaniu, a ja jako miłośniczka herbacianych naparów i aromatów nie mogę tej straty odżałować. Wierzę, że w szczelnej puszce będzie herbatkom lepiej:) Na tył brakło mi już serwetkowych motywów więc poratowałam się wzorem z szablonu, co mi trochę skwasiło wrażenia estetyczne, ale pocieszam się, że puszka będzie stała przodem i tył nie będzie się w oczy rzucał;)


Oraz puszka na kawę:


Ten twór za to w pełni zaspokaja moje twórcze ambicje. Waham się jednak, czy aby rzeczywiście zostawić ją dla siebie, czy może przeznaczyć dla kogoś. Dla siebie mogłabym bowiem zrobić bardziej osobistą. Od lat pijam jeden tylko rodzaj kawy i, jeśli jej nie ma, wolę już w ogóle kawy nie pić, niż zadowalać się innymi smakami. Myślę sobie, że na mojej puszce fajnie by było to zamiłowanie jakoś szczególnie wyrazić... Hmmm, jeszcze nad tym pomyślę...


Na własne potrzeby ozdobiłam też kolejne wiaderko po serku:


Jest większe niż to ostatnio, no i cieszę się bardzo, że wreszcie mogłam do czegoś wykorzystać serwetki z jarzębinkami. Kupiłam je już strasznie dawno temu, z myślą o kuchennych frontach (po próbach z jarzębinkami - TU i TU, fronty ostatecznie skończyły z wzorem z szablonu, co widać TU albo TU) i nie tylko, bo motyw wydawał mi się mieć szerokie zastosowania, ale gdy go zaczęłam do różnych rzeczy przymierzać, to okazało się wprost przeciwnie - że nie pasuje mi zupełnie do niczego...


Aż spasował do wiaderka. Wprawdzie krzywizna wiaderka wykrzywia przyklejone motywy (po Waszych ostatnich komentarzach starałam się nie krytykować swoich prac, ale najwyraźniej nie potrafię się bez tego obejść; mogę jedynie zapewnić, że to żadne krygowanie się z mojej strony, tylko naprawdę niektóre elementy mi zgrzytają i nie umiem tego przemilczeć), ale udaję, że taka właśnie była  twórcza koncepcja;).


Moje zaangażowanie w prace dekupażowe wcale nie znaczy, że porzuciłam pozostałe ręczne aktywności. Wprost przeciwnie.


Na drutach mam "dużego zwierza", a że nitka i druty raczej cienkie, to centymetrów nie przybywa tak szybko, jakbym sobie tego życzyła. Niemniej jednak z każdym oczkiem jestem bliżej końca, a ten koniec jest już nawet bliżej niż dalej:). I oczywiście mam wielką nadzieję, że efekt wart będzie tego czasu i pracy. Szydełkowo zaś jest prostokątnie i kwadratowo, trochę wiosennie, trochę świeżo, trochę słodko... w całości zaś prezentowo.

środa, 10 kwietnia 2013

Nie samym recyklingiem (dekupa)żyję...

... od czasu do czasu nadarza mi się też okazja do popracowania na czymś pachnącym świeżością, surowym i drewnianym. Ostatnio na przykład, dla moich "Irlandczyków", ozdobiłam herbaciarkę z dekielkiem i sześcioma przegródkami. Pudełko dotarło już do rąk obdarowanych, więc mogę pokazać zdjęcia:)


Herbaciany motyw pochodzi z serwetki, którą do wieczka przykleiłam techniką żelazkową, po raz kolejny przekonując się, że wbrew swojemu najpierwszemu wrażeniu, nie jest to wcale banalna czynność. Tym razem jednak dużo spokojniej przyjęłam pojawiające się bąbelki, po prostu delikatnie i mozolnie starałam się je wszystkie docisnąć i wygładzić.


Na przyszłość wypróbuję jeszcze sposób z wałkowaniem przez wilgotną flizelinę - wydaje się być dość skuteczny. Nie mogę tylko nigdzie doczytać, co to za wałek powinien być, czy twardy, czy może jakiś gumowy, no i gdzie go kupić. Pytałam w miejscowym markecie budowlanym, to nie mają niczego takiego...


Do pudełeczka skompletowałam zestaw różnych smakowo, rozgrzewających herbatek - mam nadzieję, że będą w sam raz na przedłużające się już niemożliwie, wiosenne chłody. Z tego co wiem, to mieszkańców Zielonej Wyspy pogoda również nie rozpieszcza...


A dla naszych telekomanderów, które złośliwie zawsze znikają z oczu, gdy właśnie są potrzebne, przygotowałam specjalne pudełeczko. Mam nadzieję, że gdy będą miały swoje miejsce, nabiorą więcej dyscypliny i będą łatwiej dostępne;)


Ażurowe pudełeczko nie wymagało ode mnie wiele pracy - pomalowałam je bejcą, potem z zewnątrz, na sucho, farbą akrylową i polakierowałam.


Na razie się sprawdza:)




piątek, 5 kwietnia 2013

Butelki i puszki, czyli dekupażowy recykling


Rzadko kupujemy do domu alkohol. Od czasu do czasu jakieś wino do bigosu lub gulaszu, zimą miód pitny korzenny do herbaty, amaretto do kawy i takie tam podobne. Tym niemniej jednak, przez ostatnie lata uzbierało mi się trochę butelek, które chowałam w najróżniejszych domowych zakamarkach z myślą o ich zdekupażowaniu w przyszłości.

(Do moich zbiorów dołożyli się też uczynni koledzy, którzy wiedzą, że wszelkie ciekawe kształtami szklane pojemniki mają znosić do mnie:)).

Podobnie rzecz ma się z puszkami po kawie - żadnej nie umiałam się pozbyć, choć przez długi czas do przetwarzania też nie miałam weny. Ostatnio jednak pozbierałam z domu wszelkie opakowania wtórne, umyłam, zliczyłam i uznałam, że czas już najwyższy coś z nimi zrobić - albo wyrzucić, albo zdekupażować, bo, jak słowo daję, nie ma już ich gdzie upychać.

Zaczęłam skromnie od puszki na muesli i powoli się rozkręcam:) Dziś dwie butelki:


Butelki nie są moją mocną stroną. W trakcie pracy nad nimi dokuczliwie odczuwam swoje braki, a efekty rzadko kiedy wydają mi się satysfakcjonujące. Nie inaczej było i tym razem. O ile jeszcze "Panienka z okienka" raczej przyjemnie zaskoczyła mnie efektem końcowym...


to "Kamieniczka" trochę mnie rozczarowała. Sam pomysł wydawał mi się dobry, ale nie umiałam go zrealizować tak, jak to sobie wyobrażałam. Może gdyby bluszczowy motyw był drobniejszy.... Ale nie miałam drobniejszego...


Do dekoracji wykorzystałam: liściasty motyw ze zwykłego papieru do decoupage, kamieniczka i retro portrecik - papier ryżowy.

Oraz dwie puszki, które z puszek po kawie stały się puszkami na herbatę:)


Tu pracowałam ze zwykłymi serwetkami i znów zabawiłam się w wycinanie literek z gazet. Kropeczki natomiast powstały z pomocą szablonu, który sama sobie zrobiłam, wycinając mozolnie dziurki w foliowym arkuszu.


I z tego efektu jestem najzupełniej zadowolona:)

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

W gości do rodziców

... przyjechała w czwartek. Przywiozła ze sobą młodzieńczą żywiołowość i zamieszanie. Bystrym wzrokiem omiotła stare kąty, wyłapując bez pudła wszelkie nowości. W maminej szafie również. Zasypała nas potokiem studenckich opowieści i oszołomiła gwarem, i pośpiechem wielkiego miasta. Dom wypełniła najnowszymi hip-hopowymi bitami i zaraziła zachwytem nad Pezeta pasją dźwięków w Miejskim Soundzie:


Pohulała od babci do babci i wśród koleżanek. Z misą chipsów na kolanach obejrzała film z tatą. Wyczochrała Brendzię. Wyliczyła milion potrzeb, chęci, planów, marzeń. Zadrukowała ryzę papieru studenckimi materiałami...

Dziś wyjechała. Zostawiła po sobie niepościelone łóżko, kubek z niedopitą (jak zwykle) herbatą i przekonanie, że nigdy nie jest się za dużym na przytulanie do mamy...



I znów cicho i spokojnie...

... Czekamy następnego razu...


Sprostowanie: łóżko jednak zostało pościelone! Zauważyłam to dopiero dziś (we wtorek) rano. Do tej pory nie mogę się z szoku otrząsnąć;)